Medytacja z 14 czerwca
Człowiek żyjący w ziemskich przestrzeniach, w ferworze życia, gubi wartość samego siebie jak i wartość istoty życia. Walka z egzystencją, chorobami, uwikłanie w niezdrowe relacje z ludźmi zatracają radość, szczęście oraz pasję przygód. Życie staje się przykrym obowiązkiem. Przeciętny Kowalski koncentruje się na „Mieć”, a nie nie „Być”. Po czym okazuje się, że to „Mieć” jest potrzebą otoczenia, a nie czystym pragnieniem własnej istoty. Obce programy uaktywnione w komórce zaczynają żyć własnym życiem podsuwając coraz gorsze rozwiązania i dziwne pragnienia. Cel życia zostaje zatracony, samo życie ogranicza się do „’przeżycia”, a ocena siebie spada do „niezasługującego”.
Gdy zaczynamy się budzić, gdy odradzają się nasze koneksje ze Świadomością i Ojcem dociera do nas, co uczyniliśmy sobie i co pozwoliliśmy by nam odebrano. Rozpoczyna się walka o siebie, o doskonałość, o miłość, o wybaczenie. Mimo ciężkiej pracy i większego rozumienia własnej wartości często nie potrafimy pokonać wypracowanych nawyków w postępowaniu, myśleniu i reakcjach. Zaczynamy ponownie wątpić w swoją wyjątkowość i możliwość odzyskania doskonałości, którą człowieka obdarzył Bóg. Wkrada się zniechęcenie, zmęczenie osobistą nieudolnością, dlatego czasami robimy krok do tyłu. Jednak Ojciec nigdy na nas tak nie patrzy. Nieustannie widzi w każdym potencjał własnej doskonałości. On tworzy tylko najlepsze dzieła i nie może pojąć jak możemy tego nie widzieć i nie odczuwać. Wykazuje dużą cierpliwość i ciągle podsuwa podpowiedzi. Niekiedy ich niezauważany, bagatelizujemy, ale czasami udaje się w dziwny sposób je przepchnąć przez zawiły Umysł. Podzielę się moją walką z sobą w drodze ku Doskonałości oraz opiszę zastosowany fortel, do którego posunął się Bóg.
„Pokochanie siebie” to nie puste słowa, które ograniczają się do zadowolenia z ciała, inteligencji, czy posiadanych talentów. To stan pewności, że jestem lustrzanym odbiciem potęgi tego, który mnie stworzył. I o ten stan niezachwianej pewności o własnej wielkości, walczę. Za pokochaniem idzie akceptacja, radość, szczęście i zasługiwanie na spełnienie pasji Życia. Wcześniej tego nie rozumiałam, dziś jestem o jeden krok do przodu w pojmowaniu tego czym i kim Bóg mnie uczynił.



Próbowałam znaleźć powiązanie Ducha Świętego z cudownością przyrody, jej bogactwem i zapisami w człowieku. Dając się prowadzić spłynął do mnie z białych chmur japoński wojownik, ubrany na czarno, z zaczesanymi w kitkę długimi, czarnymi włosami. Gdy zbliżył się do mnie ujrzałam jego czarne skrzydła, a całość jego istoty przenikało żółte światło. Stanął bardzo blisko mnie dając mi do zrozumienia, że dobrze mnie zna. I wówczas pojęłam, że moja druga połowa, gdzieś i kiedyś ode mnie oddzielona powróciła. Moje kochanie, najwyższa miłość i jedność, całkowite zespolenie. Nie mogłam nacieszyć się jego dotykiem, troską, oddaniem i czułością. Zastanawiałam się jak mogłam myśleć, że umiem kochać skoro całe życie kochałam właśnie jego, mimo, że o tym nie wiedziałam? Żaden mężczyzna na ziemi nie byłby wstanie wypełnić pustki po nim i stworzyć tak silnej więzi. Żaden. A moje dotychczasowe doświadczenia obejmujące miłość były milionową namiastką miłości do czarnego wojownika.



Zabrał mnie do naszej krainy szczęścia, gdzie roślinność i zwierzęta istniały tylko po to, żeby nam było dobrze. Byłam świetlista, promienna, ubrana w energetyczną, powiewną sukienkę. Byłam delikatniejsza od niego i bardziej energetyczna, a on materialny, silny i zdecydowany. Pokazywał mi nasz świat, ten prawdziwy, w którym drzewo pochylało się po to, żebym mogła zerwać jego owoc, a zwierzęta okazywały serdeczność z bliskości jaką ich obdarzaliśmy. Przytuleni, gdyż nie chcieliśmy utracić żadnej chwili, wędrowaliśmy po cudownej krainie. Żadne ludzkie słowa nie są wstanie opisać towarzyszących odczuć, doznań, czy emocji. Dotknęłam prawdziwej miłości, tej, która akceptuje w 100% inną istotę, która daje, a nie odbiera, tej dla której rezygnujemy z siebie, aby drugiemu było dobrze. Dla mnie on nie miał żadnych wad, nic nie musiał mi dawać, wystarczyło, że jest. Nie dzieliły nas wzajemne oczekiwania, a łączyło jedynie pragnienie, aby ta chwila stała się wiecznością. Całe nasze wspólne przeżywanie wzajemnej obecności w najmniejszym procencie nie zahaczało o fizyczność – tylko czysta duchowa namiętność.
Medytacja prowadziła dalej. Mieliśmy udać się do Ojca po utrwalenie w nas procesu pojednania z Duchem Świętym. Był to poziom Boga żyjącego w chmurach i takiego go ujrzałam. Na tle błękitu nieba, utworzony z białych chmur objawił się zarys majestatycznego Ojca siedzącego na tronie, z przepasaną białą szatą i koroną na głowie. Stanęliśmy przed Nim sięgając mu zaledwie do kolan. Usłyszałam: POJEDNANIE. I wtedy, za sprawą jakiejś siły mój ukochany wojownik wniknął we mnie. Byłam zaskoczona i zdziwiona całą sytuacją. Nie zdążyłam o nic zapytać, ale moje cząstki odebrały wiadomość:
– I co? Nadal będziesz miała problem, żeby się kochać?
Zrozumiałam, że spotkałam własną doskonałość, którą można tylko kochać. Doświadczyłam miłości takiej, jaką obdarzył mnie ten, który dał mi imię i nazwał Życiem. Jemu wystarczy, że Jestem, nie ma oczekiwań, a jedynie akceptację mojej Wielkości, oddał mi Wolę (bo sam się jej pozbawił), abym mogła Samodecydować i kreować. Bezmiar jego miłości wypełnia pole nas łączące. Tu nie ma miejsca na nic innego.



Uklęknęłam przed Nim na jedno kolano pod ciężarem własnej głupoty i wcześniejszego nierozumienia Wszystkości. Uruchomił się w moim ciele jakiś proces przemiany, gdyż do teraz odczuwam ucisk w prawej półkuli. Tam mieszka moja miłość, ja sama, moja wielkość. Będę pielęgnować doznane pojednanie i zaakceptowanie kochania siebie na wzór Ojca. Bo ta miłość może mi tylko dawać: wolność, spełnienie, szczęście i prawdziwą pasję życia oraz wdzięczność za wspólne doświadczanie misterium przejawienia się doskonałości Boga we mnie.


